
Ludzie na prowincji też chcą dobrze jeść
Większość z nas mieszka na prowincji. Z dala od dużych miast, z dala od ośrodków kulturalnych, z dala od dobrego jedzenia. Zdani na typowe polskie pizze, “chińczyki”, kebaby i sieciowe fast foody, które jakiś czas temu właśnie w mniejszych miasteczkach upatrzyły swoje szanse biznesowe. A co z nami? Miłośnikami dobrego jedzenia, fanami urozmaicania i odkrywania nowych smaków? Czy będąc poszukiwaczem przyjemności płynącej z jedzenia musimy je odkrywać odbywając niejednokrotnie wielokilometrowe podróże?
Nie. Od jakiegoś czasu w Polsce swój boom przeżywają food trucki, a za nimi – zloty food trucków, które odbywają się już nie tylko jedynie w dużych miastach, ale coraz częściej i na prowincji – w małym miasteczku takim jak moje lub Twoje.
Czy jednak zawsze to co wydaje się być świetną okazją jest nią naprawdę? Niestety. Choć zjazd kilku food trucków z najróżniejszą kuchnią, dostępnych tu i teraz, w mieście lub najbliższej okolicy wydaje się idealną sytuacją, rzeczywistość potrafi być rozczarowująca. Dziś jednak nie o rozczarowaniu, a o podejściu, które zdaje się być dość powszechne wśród organizatorów tego typu imprez.
Gdy Futraki ogłosiły zlot foodtrucków w Sieradzu ucieszyłem się. Czasy są jakie są i podróżowanie ograniczyłem do minimum. W moim mieście wybór nie jest zbyt duży – pizza, kebab, chińczyk, a no i jeszcze raz kebab i pizza. Do tego kilka punktów z kuchnią polską. Zaplanowany zlot wydawał się więc cudowną okazją do tego, by wyrwać się z tego kulinarnego marazmu. A, że takich okazji nie można marnować, wybrałem się w sobotnie popołudnie do Sieradza z jednym celem – cieszyć się dobrym jedzeniem.
Rola organizatora zlotu
Niestety, jedząc kolejną z zamówionych porcji, którym daleko było do jakiegokolwiek poziomu zastanawiałem się po czyjej stronie leży wina… Skąd taki, a nie inny foodtruck znalazł się na evencie? Kto za nim tak właściwie stoi i dlaczego pozwala sobie na takie niedociągnięcia? Nim jednak wyleję swoje żale na foodtrucki postanowiłem przyjrzyjmy się Futrakom – organizatorowi wydarzenia. Na jego stronie czytamy:
“Zloty samochodów serwujących jedzenie to topowy na świecie trend w obszarze eventów. Foodtrucki są gwarancją doskonałej frekwencji, a także zainteresowania ze strony lokalnych mediów.’ – tutaj pełna zgoda. Food trucki – choć już trochę ich w Polsce jest – zawsze wzbudzają zainteresowanie i przyciągają tłumy. Niezależnie czy w dużych miastach, czy wśród wygłodniałych kulinarnych nowości mieszkańców prowincji.
“W ramach Zlotu zapewniamy kuchnie ze wszystkich stron świata. Współpracujemy z prawdziwymi pasjonatami kulinariów i z miłośnikami poszczególnych regionów świata.” – tu zaczyna się powoli polemika. Czy jeśli na 10 trucków 6 ma typową kuchnię amerykańską możemy mówić o wszystkich stronach świata? Z tą “pasją” też trochę na bakier, ale o tym trochę później.
“Wszystkie potrawy przygotowywane są ze świeżych, sezonowych produktów.” – tu być może było takie założenie, jednak w praktyce – jak wiadomo – bywa różnie. Sezonowych akcentów nie stwierdziłem.
Ostatnie zdania manifestu to “Zapewniamy tylko najlepsze foodtracki i wyselekcjonowane jedzenie: przystawki, dania główne oraz desery i kawę. Podczas pikniku możemy kulinarnie przenieść gości eventu do Ameryki, Hiszpanii, Szkocji, Tajlandii, Meksyku, Belgii, Francji i Włoch, które reprezentują najpopularniejsze wśród Polaków smaki.”. Mam jednak silne przeczucie, że ta selekcja ogranicza się do tego, kto uiści opłatę za udział w evencie, bo oferta – w większości przypadków – była po prostu marna.
Jedzmy!
Wyświetl ten post na Instagramie
Na imprezie w Sieradzu pojawiło się ok. 10 ciężarówek. Były zapiekanki, były burgery i belgijskie fryty – taki typowo-spędowy “standard”. Poza nimi znalazło na zlocie znaleźli się też przedstawiciele kuchni azjatyckiej – z pierożkami dim sum, amerykańskiej – z pulled porkiem, pastrami i grilled cheese’m. Były też smażone w głębokim tłuszczu calzone (panzerotti), mini donuty, quesadille i lemoniada molekularna. Zestawienie nie za szerokie, ale przyciągające uwagę – zwłaszcza fana kuchni amerykańskiej, którym jestem.
PANzerotTi truck

Na pierwszy ogień poszedł smażony pizzowy pieróg z Panzerotti truck. Wybór bez udziwnień – podstawowa pozycja z salami, pieczarkami, cebulą, pomidorem i sosem w cenie 22 zł. Po informacji o czasie oczekiwania wynoszącym ok. 10 minut udałem się do innych punktów.
Nie mogłem przejść obojętnie obok pulled porka i pastrami, dlatego to do tych dwóch trucków zawitałem w następnej kolejności. Ale… najpierw wróćmy do panzerotti.
Usmażone na złoto drożdżowe ciasto o dziwo nie nasiąkło olejem. Skórka była chrupiąca, a całość pachniała trochę jak pizza – również za sprawą wybranego zestawu składników. Nadzienie – ciekawe, smaczne, elementy do siebie pasowały, ale wybrałem najbezpieczniejszą wersję, więc nie spodziewałem się, że coś w tej kwestii może pójść nie tak. Największą obawą był sposób przygotowywania i to jak w oleju zachowa się ciasto na pizzę. Wyszło lepiej niż zakładałem. Po tak dobrym (choć “bezpiecznym”) początku spodziewałem się, że kolejne pozycje będą jeszcze lepsze. Niestety… później było już tylko gorzej.
Wszystko to kwestia szczegółów
Nie chcę w jakiś szczególny sposób pastwić się nad poszczególnymi food truckami i przez chwilę zastanawiałem się nawet, czy wymieniać je z nazwy. Postanowiłem to jednak zrobić, bo karawana jedzie dalej i kto wie, czy w następny weekend nie zawita do Waszego miasta. W trosce o Wasze dobre samopoczucie i stan portfela nazwy znajdą się w tekście. Być może będzie to też jakaś motywacja dla właścicieli owych food trucków do przemyślenia swojego funkcjonowania.
Zacznijmy od kanapki z pastrami z MEAT Pastrami. Wybór – bez zaskoczeń – klasyczny, czyli kanapka w stylu Rubena w cenie 25 zł. Porcja cienko pokrojonego pastrami, sos rosyjski, kapusta kiszona, ogórek i ser. Całość zamknięta pomiędzy dwoma kromkami pieczywa. Marnego pieczywa. Miękkie, nie zgrillowane i po prostu nieodpowiednie do tego typu kuchni. Zamiast zwykłego (lub nawet tostowego) chleba składniki trafiły do podłużnej, mdłej i bezpłciowej bułki, o której nie można powiedzieć nic więcej niż to, że była i ładnie wyglądała po przecięciu kanapki na pół.
Choć porcja była solidna, pastrami dobrze doprawione – z charakterem, dodatków nie było zbyt dużo – przez co nie przykrywały smaku mięsa, a sos rosyjski był przyjemnie pikantny, tak nieodpowiedni wybór pieczywa psuł całościowy efekt. A szkoda, bo reszta była naprawdę przyjemna i MEAT Pastrami spokojnie mogło rywalizować o miano króla tego zlotu.
Pulled Truck
Choć kanapkę z pulled pork zamówiłem wcześniej niż tę z pastrami dotarła ona później – mniej więcej w momencie, gdy kończyłem tę pierwszą. Tym razem już mniej klasycznie, bo zamiast wersji BBQ zdecydowałem się na “MANGO” (25 zł), w której poza porcją pulled pork znalazł się ser cheddar, ogórek, sałata i sos mango.
Na wieprzowinę przyrządzaną metodą BBQ nie było co liczyć, ale ta z trucka była i dobra. Delikatne, wilgotne i rozpadające się mięsko, dobrze poszarpane i przyprawione, które spróbowałem nim wgryzłem się w całą bułę zwiastowało przyjemne doznania. Niestety. Kolejny raz wyłożono się na pieczywie. Buła z torebki nie poradziła sobie z wilgocią pulled pork i dodatkowym sosem mango (swoją drogą świetnym!).
Tropikalny, owocowy charakter buły przyćmiewało pieczywo, które w mgnieniu oka namokło tak, że z dolnej połowy zrobił się właściwie glut. Z biegiem czasu było jeszcze gorzej, aż do takiego stopnia, że to chyba pierwsze danie, które łatwiej było wysysać z papieru, w które zostało zapakowane, niż gryźć. Kolejny szczegół, który tak diametralnie zmienił opinię o ofercie tego food trucka.
VIVA MEXICO!
Food truck zagadka. Na stronie zlotu przedstawiony jako VIVA MEXICO, na przyczepie napis Quesadilla oraz TEX-MEX i właściwie brak jakiegokolwiek śladu w sieci (poza tym, że odwiedzili również inne miasta w ramach zlotów organizowanych przez Futraki).
Stojąca w kącie placu ciężarówka nie wyglądała zbyt ciekawie. Tym razem nie zaufałem jednak swojej intuicji. Mogła zmylić mnie też rozmowa z obsługą, która wydawała się wiedzieć co robi. Wybór? Quesadilla z chorizo, 25 zł.
Chciałbym skończyć w tym miejscu. Po prostu. Tex-Mex tylko z nazwy. Największe rozczarowanie tej wizyty. Bo o ile w przypadku wszystkich pozostałych były elementy, które można było pochwalić, tak tu…
Chorizo – cienkie plastry hiszpańskiego chorizo w śladowych ilościach. Chorizo używane w kuchni tex-mex to najczęściej pikantna paprykowa kiełbaska, którą podsmaża się po wyjęciu z flaka, a nie podsuszane znane z Hiszpanii. Z resztą, to i tak nie miało wielkiego znaczenia, bo najwięcej w złożonej na pół tortilli było sera. Poza nim jeszcze trochę podsmażonej zielonej papryki (tu zgodnie ze sztuką) i na wpół podsmażonej cebuli (bo były i surowe, twarde kawałki). Było mi po prostu smutno, że zdecydowałem się to zamówić (i namówiłem do tego jeszcze towarzyszące mi osoby).
American Grilled Cheese

Ostatnią pozycją wziętą na tapetę był amerykański grilled cheese. Oryginalnie – kromki chleba zapiekane na patelni z serem pomiędzy. W zamówionej wersji – z kawałkami kurczaka i sosem BBQ, z podwójnym, a nie potrójnym chlebem (17 zł), którą poleciła “szefowa” trucka. Tost był spoko. Mięso – cienko krojone udka kurczaka – mocno doprawione, wysmażone, ale nadal soczyste. Do tego chrupiąca, surowa czerwona cebula i sos (gotowiec Fanexu) BBQ. Pomijając ten sos… brzmi całkiem nieźle, prawda? Niestety. Tym razem food truck też wywrócił się na pieczywie. Zwykłe tostowe pieczywo z paczki. Zbyt cienkie, żeby utrzymać to co znajdowało się w środku. Jedząc musiałem uważać na to, żeby nic nie wypadło ze środka. Po drugie – grilled cheese powinien kojarzyć się z dużą ilością ciągnącego się w iście foodpornowym stylu sera. Tu też wtopa. Na mięsie po prostu leżał sobie plaster sera. W całości. No i ta margaryna, którą uchwyciłem kątem oka podczas zamawiania. No ja wiem, że tańsza, ale grillowanie pieczywa na maśle powinno być tu podstawą…
Wróćmy do pasji…
A właściwie jej braku. Tego nie widziałem wśród ludzi, którzy karmili odwiedzających zlot foodtrucków w Sieradzu (z wyjątkiem PANzerotTi truck). Tego błysku w oku przy przyjmowaniu zamówienia, uśmiechu podczas wydawania dania, zapału w opowiadaniu o tym co się serwuje. Miałem nieodparte wrażenie, że dla większości z nich to przede wszystkim odarty z tej jedzeniowej zajawki biznes. Przyjechać, sprzedać jak najwięcej, jak najniższym kosztem, odjechać i tyle. Ludzie i tak zapomną. I wrócą kolejnym razem. W końcu to prowincja prawda? Tu ludzie z utęsknieniem czekają na takie wydarzenia…
Czy klient z prowincji to klient z mniejszymi wymaganiami?
Wracając ze zlotu z pudełkiem niedojedzonej quesadilli i ogólnym uczuciem niedosytu (nie mylić z niedojedzeniem) zastanawiałem się jak do tego doszło? Skąd tak niska jakość? Skąd takie “małe” tłumy ustawiające się w kolejkach po niskiej jakości dania? Dlaczego organizatorzy nie trzymają się haseł, które z dumą głoszą na swoich stronach (zwłaszcza tego o “selekcji”). Myśląc o tym doszedłem do smutnego wniosku. Że my – mieszkańcy prowincji – postrzegani jesteśmy jako ludzie z mniejszymi wymaganiami. Jako ktoś, komu można rzucić “foodtruckowe” ochłapy, a i tak będziemy zadowoleni. Jako ktoś, kto tłumnie ustawi się do miejsc ze średnim jedzeniem w zbyt wysokich cenach – bo nie ma lepszej alternatywy i to “jedyna taka okazja”.
Chciałbym, żeby w tej sytuacji to rynek weryfikował tego typu eventy. I niestety, najczęściej to właśnie rynek weryfikuje – w Sieradzu, moim mieście, Twoim i każdym innym mniejszym miasteczku, który takowy rynek posiada i na którym raz w roku ludzie mają okazję przeżyć coś niespotykanego. Bo choć jedzenie jest marne, to w końcu i tak znajdzie się taki ktoś (jak chociażby ja), kto skusi się – chociażby z czystej ciekawości – na spróbowanie tego i owego. I choć będzie to rozczarowanie, to dla organizatorów i obecnych food trucków nic to nie znaczy. W końcu jutro ich tu już nie będzie i nie wiadomo, czy w ogóle kiedykolwiek wrócą.
A kasetka z prowincjonalnym pieniądzem pełna…

